@jola_mor Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic - To razem właśnie mamy tyle, by pójść w politykę. Ziemia obiecana 2022. Posłuchaj „Nie mów nic nikomu” od Soni Maselik w cyfrze 👉 https://SoniaMaselik.lnk.to/NieMowNicNikomu„Nie mów nic nikomu” to najnowszy singiel Soni niech nikt mnie nie szuka, dziś ze mnie nie będzie. obrazu ani dźwięku, bo. Dzisiaj nie mam ochoty na nic, ani ruszyć palcem, Dzisiaj nie mam ochoty na nic, lepiej się nie umawiać, Dzisiaj nie mam ochoty na nic, do szczęścia mi nic nie brakuje, I spełnienie tego pragnienia, to twoja misja na Ziemi. Paulo Coelho. Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami. Biblia Tysiąclecia Księga Rodzaju, 1, 1–2. Na ziemi panują idealne warunki do życia. “Trzej przyjaciele, Karol, Maks i Moryc, zakładają fabrykę w Łodzi, chcąc jak najszybciej dorobić się fortuny. "Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic - to razem mamy właśnie tyle, żeby założyć wielką fabrykę". Ziemia obiecana, Andrzej Wajda, 1974 rok.1)” Tłumaczenia " nie masz nic przeciwko " na angielski w zdaniach, pamięć tłumaczeniowa. Tylko, jeśli nie masz nic przeciwko pracy z palantem. Only if you don't mind working with a jerk. Prześpię się tu jeżeli nie masz nic przeciwko . So, I'm gonna sleep here if you don't mind . Póki obydwie nie macie nic przeciwko straceniu nieco Kup książkę. Pamiętać trzeba, że w 1905 roku, kiedy Sienkiewicz otrzymał Nobla, Polski jako takiej na mapach nie było. Polski pisarz odbierał nagrodę jako poddany rosyjskiego cara. W swojej przemowie przypomniał, że „ zaszczyt ten cenny dla wszystkich, o ileż cenniejszym być musi dla syna Polski! Głoszono ją niezdolną Literatura, szczególnie pozytywistyczna, badała i dokumentowała rozliczne dowody na takie oddziaływanie. Warto więc pochyli się nad dwoma przykładami, które mogą udowodnić prawdziwość powyższej tezy. Na szczególną uwagę zasługują Ziemia obiecana Władysława Stanisława Reymonta oraz Lalka Bolesława Prusa. Czyż możemy pozwolić, żeby zmarnowały się takie talenty badawcze i techniczne? – zaczyna z udawaną powagą. – Skończyliśmy dobre studia, mamy za sobą zagraniczne staże, więc możemy zawojować świat, a nie tylko pracować na innych! – Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic… – wylicza ze śmiechem Jakub. Ty z drugiej strony, nie masz nic do powiedzenia, na temat ludzi którzy ciebie uprowadzili. You, on the other hand, you don't have a thing to say about yours. OpenSubtitles2018.v3 FMDyH. I. Łódź się budziła. Pierwszy wrzaskliwy świst fabryczny rozdarł ciszę wczesnego poranku, a za nim we wszystkich stronach miasta zaczęły się zrywać coraz zgiełkliwiej inne i darły się chrapliwymi, niesfornymi głosami, niby chór potwornych kogutów, piejących metalowymi gardzielami hasło do pracy. Olbrzymie fabryki, których długie, czarne cielska i wysmukłe szyje — kominy, majaczyły w nocy, w mgle i w deszczu — budziły się zwolna, buchały płomieniami ognisk, oddychały kłębami dymów, zaczynały żyć i poruszać się w ciemnościach, jakie jeszcze zalegały ziemię. Deszcz drobny, marcowy deszcz pomieszany ze śniegiem padał wciąż i rozwłóczył nad Łodzią ciężki, lepki tuman; bębnił w blaszane dachy i spływał z nich prosto na trotuary, na ulice czarne i pełne grzęskiego błota, na nagie drzewa przytulone do długich murów, drżące z zimna, targane wiatrem, co zrywał się gdzieś z pól przemiękłych i przewalał się ciężko błotnistemi ulicami miasta, wstrząsał parkanami, próbował dachów i opadał w błoto i szumiał między gałęziami drzew i bił niemi w szyby nizkiego, parterowego domu, w którym nagle zabłysło światło. Borowiecki się obudził, zapalił świecę i równocześnie budzik zaczął dzwonić gwałtownie, wskazując piątą. — Mateusz, herbata! — krzyknął do wchodzącego lokaja. — Wszystko gotowe. — Panowie śpią jeszcze? — Zaraz będę budził, jeśli pan dyrektor każe, bo pan Moryc mówił wieczorem, że chce dzisiaj spać dłużej. — Idź obudź. — Klucze już brali? — Sam Szwarc wstępował. — Telefonował kto w nocy? — Kunke był na dyżurze, ale odchodząc nic mi nie mówił. — Co słychać na mieście? — pytał prędko, prędzej jeszcze się ubierając. — A nic, ino zaś na Gajerowskim rynku zażgali robotnika. — Dosyć, ruszaj. — Ale, spaliła się też fabryka Goldberga, na Cegielnianej. Nasza straż jeździła, ale wszystko dobrze poszło, ostały tylko mury. Z suszarni poszedł ogień. — Cóż więcej? — A nic, wszystko poszło fein, na glanc — zaśmiał się rechocząco. — Nalewaj herbatę, ja sam obudzę pana Moryca. Ubrał się i poszedł do sąsiednich pokojów, przechodząc przez stołowy, w którym wisząca u sufitu lampa rozrzucała ostre, białe światło na stół okrągły, nakryty obrusem i zastawiony filiżankami i na samowar błyszczący. — Maks, piąta godzina, wstawaj! — zawołał, otwierając drzwi do ciemnego pokoju, z którego buchnęło duszne, przesycone zapachem fiołków powietrze. Maks się nie odezwał, tylko łóżko zaczęło trzeszczeć i skrzypieć. — Moryc! — zawołał do drugiego pokoju. — Nie śpię. Nie spałem całą noc. — Dlaczego? — Myślałem o tym naszym interesie, trochę sobie obliczałem i tak zeszło. — Wiesz, Goldberg się spalił dzisiaj w nocy i to zupełnie „na glanc”, jak Mateusz mówi... — Dla mnie to nie nowina — odpowiedział, ziewając. — Skąd wiedziałeś? — Ja miesiąc temu wiedziałem, że on się potrzebuje spalić. Dziwiłem się nawet, że tak długo zwleka, przecież procentów mu nie dadzą od asekuracyi. — Miał dużo towaru? — Miał dużo zaasekurowane... — Bilans sobie wyrównał. Roześmiali się obaj szczerze. Borowiecki wrócił do stołowego i pił herbatę, a Moryc, jak zwykle, szukał po całym pokoju różnych części garderoby i wymyślał Mateuszowi. — Ja tobie zbiję ładny kawałek pyska, ja ci z niego czerwony barchan zrobię, jak mi nie będziesz składał wszystkiego porządnie. — Morgen! — krzyknął przebudzony wreszcie Maks. — Nie wstajesz? Już po piątej. Odpowiedź zagłuszyły świstawki, które się rozległy jakby tuż nad domem i ryczały przez kilkanaście sekund z taką siłą, aż szyby brzęczały w oknach. Moryc, w bieliźnie tylko, z paltem na ramionach, usiadł przed piecem, w którym wesoło trzaskały szczapy smolne. — Nie wychodzisz? — Nie. Miałem jechać do Tomaszowa, bo Weis pisał do mnie, aby mu sprowadzić nowe gremple, ale teraz nie pojadę. Zimno mi i nie chce mi się. — Maks, także zostajesz w domu? — Gdzie się będę spieszył? Do tej parszywej budy? A zresztą wczoraj się z fatrem pożarłem. — Maks, ty źle skończysz przez to żarcie się ciągłe i ze wszystkimi! — mruknął niechętnie i surowo Moryc, rozgrzebując pogrzebaczem ogień. — Co cię to obchodzi! — krzyknął głos z drugiego pokoju. Łóżko zatrzeszczało gwałtownie i w drzwiach ukazała się wielka figura Maksa, w bieliźnie tylko i pantoflach. — A właśnie, że mnie to bardzo obchodzi. — Daj mi spokój, nie irytuj mnie. Karol mnie obudził dyabli wiedzą po co, a ten znowu pyskować zaczyna. Gadał głośno, nizkim, silnie brzmiącym głosem. Cofnął się do swojego pokoju i po chwili wyniósł całą garderobę, rzucił ją na dywan i zwolna się ubierał. — Ty nam psujesz interes tem swojem żarciem — zaczął znowu Moryc, wciskając złote binokle na swój suchy, semicki nos, bo mu się ciągle zsuwały. — Gdzie? co? jak? — Wszędzie. Wczoraj u Blumentalów powiedziałeś głośno, że większość naszych fabrykantów to prości złodzieje i oszuści. — Powiedziałem, a jakże i zawsze to będę mówił. Jakiś niechętny, pogardliwy uśmiech przeleciał mu po twarzy, gdy patrzył na Moryca. — Ty, Maks Baum, mówić tego nie będziesz, mówić ci tego nie wolno, to ja ci powiadam. — Dlaczego? — zapytał cicho i oparł się o stół. — Ja ci powiem, jeśli tego nie rozumiesz. Przedewszystkiem, co ci do tego? Co cię to obchodzi, czy oni są złodzieje, czy porządni ludzie? My wszyscy razem jesteśmy tu po to w Łodzi, żeby zrobić geszeft, żeby zarobić dobrze. Nikt z nas tutaj wiekować nie będzie. A każdy robi pieniądze, jak może i jak umie. Ty jesteś czerwony, ty jesteś radykał pons nr 4. — Ja jestem uczciwy człowiek — burknął tamten, nalewając sobie herbatę. Borowiecki, oparty o stół łokciami, utopił twarz w dłoniach i słuchał. Moryc na odpowiedź usłyszaną odwrócił się gwałtownie, aż binokle mu spadły i uderzyły w poręcz krzesła, popatrzył się na Maksa z uśmiechem gryzącej ironii na wązkich ustach, pogładził cienkimi palcami, na których skrzyły się brylantowe pierścionki, rzadką, czarną jak smoła brodę i szepnął drwiąco: — Nie gadaj Maks głupstw. Tu chodzi o pieniądze. Tu chodzi, żebyś nie wyjeżdżał z temi oskarżeniami publicznie, bo to naszemu kredytowi może zaszkodzić. My mamy założyć fabrykę we trzech; my nic nie mamy, to my potrzebujemy mieć kredyt i zaufanie u tych, co go nam dadzą. My teraz potrzebujemy być porządni ludzie, gładcy, mili, dobrzy. Jak ci Borman powie: „Podła Łódź”, to mu powiedz, że jest cztery razy podłą — jemu trzeba przytakiwać, bo to gruba fisz. A coś ty o nim powiedział do Knolla? Że jest głupi cham. Człowieku, on nie jest głupi, bo on ze swojej mózgownicy wyciągnął miliony, on te miliony ma, a my je także chcemy mieć. Będziemy mówić o nich wtedy, jak będziemy mieli pieniądze, a teraz trzeba siedzieć cicho, oni są nam potrzebni; no, niech Karol powie, czy ja nie mam racyi — mnie idzie przecież o przyszłość nas trzech. — Moryc ma zupełną prawie słuszność — powiedział twardo Borowiecki, podnosząc zimne, szare oczy na wzburzonego Maksa. — Ja wiem, że wy macie racyę, łódzką racyę, ale nie zapominajcie, że jestem uczciwy człowiek. — Frazes! stary, wytarty frazes! — Moryc, ty jesteś podły żydziak! — wykrzyknął gwałtownie Baum. — A ty jesteś głupi, sentymentalny niemiec. — Kłócicie się o wyrazy — ozwał się chłodno Borowiecki i zaczął wdziewać palto. — Żałuję, że nie mogę zostać z wami, ale puszczam w ruch nową drukarnię. — Nasza wczorajsza rozmowa na czem stanęła? — zapytał spokojnie już Baum. — Zakładamy fabrykę. — Tak, ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic — zaśmiał się głośno. — To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę. Cóż stracimy? Zarobić zawsze można — dorzucił po chwili. — Zresztą, albo robimy interes, albo interesu nie robimy. Powiedzcie raz jeszcze. — Robimy, robimy! — powtórzyli obaj. — Co to, Goldberg się spalił? — zapytał Baum. — Tak, zrobił sobie bilans. Mądry chłop, zrobi miliony. — Albo skończy w kryminale. — Głupie słowo! — żachnął się niecierpliwie Moryc. — Ty sobie takie rzeczy gadaj w Berlinie, w Paryżu, w Warszawie, ale w Łodzi nie gadaj. To nieprzyjemne słowa, nam oszczędź ich. Maks się nie odezwał. Świstawki znowu zaczęły podnosić swoje przenikliwe, denerwujące głosy i śpiewały coraz potężniej hejnał poranny. — No, muszę już iść. Do widzenia, spólnicy, nie kłóćcie się, idźcie spać i śnijcie o tych milionach, jakie zrobimy. — Zrobimy! — Zrobimy! — powiedzieli razem. Uścisnęli sobie mocno, po przyjacielsku dłonie. — Zapisać trzeba dzisiejszą datę; będzie ona dla nas bardzo pamiętną. — Dodaj tam, Maksie, taki nawias, kto z nas najpierw zechce okpić drugich. — Ty, Borowiecki, jesteś szlachcic, masz na biletach wizytowych herb, kładłeś nawet na prokurze swoje von, a jesteś największym z nas wszystkich Lodzermenschem — szepnął Moryc. — A ty nim nie jesteś? — Ja przedewszystkiem mówić o tem nie potrzebuję, bo ja potrzebuję zrobić pieniądze. Wy i niemcy — to dobre narody, ale do gadania. Borowiecki podniósł kołnierz, pozapinał się starannie i wyszedł. Deszcz mrzył bezustannie i zacinał skośnie, aż do pół okien małych domków, co w tym końcu Piotrkowskiej ulicy stały gęsto przy sobie, gdzieniegdzie tylko jakby rozepchnięte olbrzymem fabrycznym lub wspaniałym pałacem fabrykanta. Szeregi nizkich lip na trotuarze gięły się automatycznie pod uderzeniem wiatru, który hulał po błotnistej, prawie czarnej ulicy, bo rzadkie latarnie rozsiewały tylko koła niewielkie żółtego światła, w którem błyszczało czarne, lepkie błoto na ulicy i migały setki ludzi, w ciszy wielkiej a z pośpiechem szalonym biegnących na głos tych świstawek, co teraz coraz rzadziej odzywały się dokoła. — Zrobimy? — powtórzył Borowiecki, przystając i topiąc spojrzenie w tym chaosie kominów, majaczących w ciemności; w tej masie czarnej, nieruchomej, dzikiej jakimś kamiennym spokojem, fabryk, co stały wszędzie i ze wszystkich stron zdały się wyrastać przed nim czerwonymi, potężnymi murami. — Morgen! — rzucił ktoś stojącemu, biegnąc dalej. — Morgen... — szepnął i poszedł wolniej. Gryzły go wątpliwości, tysiące myśli, cyfr, przypuszczeń i kombinacyi przewijało mu się pod czaszką, zapominał prawie, gdzie jest i dokąd idzie. Tysiące robotników, niby ciche, czarne roje, wypełzło nagle z bocznych uliczek, które wyglądały jak kanały pełne błota, z tych domów, co stały na krańcach miasta niby wielkie śmietniska — napełniło Piotrkowską szmerem kroków, brzękiem blaszanek, błyszczących w świetle latarń, stukiem suchym drewnianych podeszew trepów i gwarem jakimś sennym, oraz chlupotem błota pod nogami. Zalewali całą ulicę, szli ze wszystkich stron, zapełniali trotuary, człapali się środkiem ulicy, pełnej czarnych kałuż wody i błota. Jedni ustawiali się bezładnemi kupami przed bramami fabryk, drudzy, uszeregowani w długiego węża, znikali w bramach, jakby połykani zwolna przez buchające światłem wnętrza. W ciemnych głębiach zaczęły buchać światła. Czarne, milczące czworoboki fabryk błyskały nagle setkami płomiennych okien i niby ognistemi ślepiami świeciły. Elektryczne słońca nagle zawisały w cieniach i skrzyły się w próżni. Białe dymy zaczęły bić z kominów i rozwłóczyć się pomiędzy tym potężnym kamiennym lasem, co tysiącami kolumn zdawał się podpierać i jakby chwiał się w drganiach światła elektrycznego. Ulice opustoszały, gaszono latarnie, ostatnie świstawki przebrzmiały, cisza pełna chlupotu deszczu, coraz cichszych poświstywań wiatru, rozwłóczyła się po ulicy. Otwierano szynki i piekarnie, a gdzieniegdzie, w jakiemś okienku na poddaszu, lub w suterynach, do których sączyło się uliczne błoto, błyskały światła. Tylko w setkach fabryk wrzało życie wysilone, gorączkowe; głuchy łoskot maszyn drżał w powietrzu mglistem i obijał się o uszy Borowieckiego, który wciąż spacerował po ulicy i patrzył w okna fabryk, za któremi rysowały się czarne sylwetki robotników lub olbrzymie kontury maszyn. Nie chciało mu się iść do roboty. Było mu dobrze tak chodzić i myśleć o tej przyszłej fabryce, urządzać ją, puszczać w ruch, pilnować. Tak się zatapiał w tem rozmarzeniu, że chwilami najwyraźniej słyszał około siebie i czuł tę przyszłą fabrykę. Widział stosy materyałów, widział kantor, kupujących, szalony ruch jaki panował. Czuł jakąś wielką falę bogactw płynącą mu pod stopy. Uśmiechał się bezwiednie, oczy mu wilgotnymi blaskami świeciły, na bladą, piękną twarz występowały rumieńce głębokiej radości. Pogładził nerwowo brodę mokrą od deszczu i oprzytomniał. — Co za głupstwo — szepnął niechętnie i obejrzał się dookoła, jakby z obawy, czy kto nie widział tej chwilowej słabości. Nie było nikogo, ale już szarzało, ze słabego, przemglonego świtu zaczynały powoli wychylać się kontury drzew, fabryk i domów. Piotrkowską zaczynały ciągnąć od rogatek sznury chłopskich wozów, od miasta turkotały po wybojach olbrzymie wozy towarowe ładowane węglem i platformy naładowane przędzą, bawełną w belach, surowym towarem lub beczkami, a pomiędzy nimi przemykały pospiesznie małe bryczki lub powoziki fabrykantów spieszących do zajęć, lub tłukła się z hałasem dorożka wioząca zapóźnionego oficyalistę. Borowiecki przy końcu Piotrkowskiej skręcił na lewo, w małą, niebrukowaną uliczkę, oświetloną kilkoma latarniami na sznurach i olbrzymią fabryką, która już szła. Długi czteropiętrowy budynek świecił wszystkiemi oknami. Przebrał się szybko w zafarbowaną, brudną bluzę i pobiegł do swojego oddziału. Sklep Książki Literatura obyczajowa Literatura obyczajowa Ziemia obiecana (okładka twarda, Wszystkie formaty i wydania (2): Cena: Opis Opis Po osiemnastu latach od pierwszego wydania powieść Reymonta ukazuje się w serii „Biblioteka Narodowa” po raz wtóry. Magdalena Popiel, autorka wstępu i opracowania utworu, przygotowała edycję Ziemi obiecanej w oparciu o aktualny stan badań nad dziełem, dzięki czemu opowieść Reymonta o budzeniu się kapitalizmu w Łodzi pod koniec stulecia dziewiętnastego została przedstawiona w pełniejszym opis pochodzi od wydawcy. Dane szczegółowe Dane szczegółowe ID produktu: 1107924893 Tytuł: Ziemia obiecana Seria: Biblioteka Narodowa Autor: Reymont Władysław Stanisław Wydawnictwo: Ossolineum Język wydania: polski Język oryginału: polski Liczba stron: 899 Numer wydania: II Data premiery: 2014-01-01 Rok wydania: 2014 Forma: książka Wymiary produktu [mm]: 175 x 30 x 122 Indeks: 17060660 Recenzje Recenzje Inne z tej serii Inne z tego wydawnictwa Najczęściej kupowane Ja nie mam nic, ty nie masz nic, ale razem…Karolina LiberkaMwP 3 marzec 2014/ z tematu numeru: Zaangażowanie klienta w markęRozmawiamy z Pawłem Koconem – współzałożycielem marki Fun in Design i jej sklepów w internecie i realu, w których można samemu zaprojektować dla siebie buty – o tym, jaki fun może dać zmiana pracy i stylu życia, o początkach własnego biznesu, a także wielu doświadczeniach i trudzie, który trzeba włożyć w prowadzenie takiej Liberka:Jak leci we własnym biznesie? Wpisał się Pan w popularny ostatnio trend, by rezygnować z pracy w korporacji i pożegnał się z Kocon: Szczerze mówiąc nigdy nie myślałem o tak szybkim przejściu na swoje. Założenie własnej firmy to był tak naprawdę zbieg okoliczności. Motorem zmiany stali się znajomi z czasów studiów. Kiedy spotkaliśmy się 3 lata temu, okazało się w rozmowie, że praca w zatrudniających nas korporacjach, choć absorbująca, nie pochłania całkowicie i wciąż mamy jakieś nadwyżki czasu. Co więcej, okazało się, że wspólnie mamy też nadwyżki pomysłów – całkiem kreatywnych. Każdy z naszej trójki miał dość interesujące doświadczenia zawodowe i swoje spostrzeżenia, bo przecież na rynku pracy byliśmy już od około 10 lat. Od słowa do słowa i postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce – zmienić Wola, pomysły i już decyzja? To wystarczy, żeby wystartować? Nie, aż tak proste to nie było… Natomiast niewątpliwie ważne było to, że każdy z nas miał jakieś pieniądze, które mógł przeznaczyć na zmianę. Oszczędności, które chciał sensownie wykorzystać. Każdy z nas niezależnie zastanawiał się, jakby tu pomnożyć skromny kapitał… Ja początkowo chciałem połączyć swoje zainteresowania związane z integracją i angażowaniem ludzi ze znajomością Warszawy. Myślałem o ukończeniu kursu przewodnika po Warszawie i spełnianiu się w organizacji gier terenowych i integracyjnych dla pracowników firm. Moi znajomi mieli własne, całkiem inne pomysły, ale i tak doszliśmy do wniosku, że najlepiej połączyć siły. Na kolejnym spotkaniu każdy wyłożył swoje pomysły do wspólnej puli. Wśród nich znalazł się przykład australijskiego serwisu Shoes of prey – pierwszej strony w internecie, na której można było zaprojektować buty. Przed trzema laty to był totalny start up – moda wtedy nie była nastawiona na taką personalizację produktów, jak w tej I zgodnie zdecydowaliście zabrać się do czegoś takiego? Jakimi przesłankami się kierowaliście? Byliśmy po prostu zachwyceni tym pomysłem. Stwierdziliśmy najpierw, że to trudne i skomplikowane – nie mamy przecież ani zakładu produkcyjnego, ani strony WWW, ani nikt z nas nie jest informatykiem, programistą… A skoro to jest tak trudne i skomplikowane to – jak w „Ziemi Obiecanej” – ja nie mam nic, ty nie masz nic, to razem mamy w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę. I tak się zaczęło! Kombinowaliśmy. Szukaliśmy równocześnie zakładów produkcyjnych, podwykonawców, programistów. No i we wrześniu ubiegłego roku ruszyła strona beta – jeszcze bez aplikacji do projektowania butów. Wtedy buty zamawiało się z katalogu przedstawionych modeli. Nasz pomysł został oczywiście poddany pod ocenę znajomych, rodziny, przyjaciół. Czy w ogóle ma sens? Czy może chwycić? Czy ceny są akceptowalne? Byli „za” i to przesądziło, że rzuciliście się na głęboką wodę i zamknęliście ostatecznie rozdział korporacyjnych karier? Powoli, spokojnie… Nie mogliśmy sobie pozwolić na taką brawurę. Każdy z nas żyje z kredytem hipotecznym i nie mogliśmy ryzykować bez zabezpieczenia i lądowiska. Toteż przez pierwszy rok budowaliśmy Fun in Design po godzinach pracy i w weekendy. W momencie, kiedy wystartowała strona z aplikacją do projektowania butów, pojawiliśmy się w „Dzień dobry TVN”. No i to była prawdziwa klęska… urodzaju! Liczba zamówień przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Pracowaliśmy jeszcze na etatach, więc słowa „klęska” nie użyłem bez powodu. Nie mogliśmy zapewnić obsługi klienta non stop. Kiedy oni dobijali się poprzez fan page na FB, pisali e-maile… my byliśmy w pracy, na etacie ze stałą pensją. Zorientowaliśmy się wtedy, że w taki sposób na dużą skalę naszego biznesu nie rozkręcimy. No i wahaliśmy się, co z tym fantem zrobić. I tak z tym wahaniem jechaliśmy, jechaliśmy, cały czas szukając jakiegoś wyjścia z Aż wreszcie… Kolejnym naszym krokiem było zgłoszenie się na Startup Fest – byliśmy wtedy na etapie szukania inwestora. Potrzebowaliśmy kogoś, kto zainwestuje w nasz projekt i pieniądze, i know-how. Bo pomysł to jedno, ale też trzeba mieć gotówkę na dalszy jego rozwój. Wiedzieliśmy, kto na SF będzie, jakie środowisko. Szczerze mówiąc poszliśmy tam posypać głowę popiołem, z myślą – przepraszam za wulgaryzm – niech nam zj…. ten pomysł, niech nas przeczołgają. Chcemy zobaczyć, gdzie mamy dziury i co robimy źle, co możemy poprawić. Warto korzystać z takich akcji, to jest przecież darmowy coaching – uczenie się od lepszych i mądrzejszych. Nie byliśmy faworytem i byliśmy jedynym start upem, który miał realny produkt w ofercie. Poszliśmy tam, by dostać po tyłku, a okazało się, że wygraliśmy! Nagrodą była gotówka – 50 tys. zł oraz rozgłos. I w tym momencie właśnie trzeba było sobie zadać te pytania: Czy rzucamy etatową pracę teraz, kiedy mamy już coś na początek, a o naszej marce zrobiło się głośno? Czy może odpuszczamy i zostajemy na etatach. Pamiętam, jak raz wziąłem dzień urlopu i poszedłem do radia opowiadać o Fun in Design. Czułem się z tym źle, bo przecież byłem pracownikiem korporacji, a tu w radiu opowiadam o swojej prywatnej marce. Pomyślałem, że to najwyższy czas , by ostatecznie podjąć decyzję o pójściu całkiem na Dalej poszło gładko? Mieliśmy pół roku na zbudowanie nowej strony WWW, nowej, lepszej wersji aplikacji do projektowania butów – na to postanowiliśmy przeznaczyć całą wygraną. Mieliśmy więc już finansowe lotnisko, co prawda z krótkim pasem do lądowania, ale było! Po kilku miesiącach udało nam się sfinalizować rozmowy z inwestorem. Pozyskaliśmy fundusze na działania marketingowe i jeszcze lepszą aplikację, która teraz, w marcu, ujrzy światło dzienne. Udało nam się także otworzyć sklep stacjonarny – bez wsparcia inwestora to byłoby niemożliwe. W ciągu trzech lat od kanapowego pomysłu na kartce papieru, dzisiaj jesteśmy rozpoznawalną marką , posiadającą e-sklep, sklep stacjonarny, działający model biznesowy z perspektywą kolejnych sklepów w Polsce i wyjściem za granicę. To nie jest hurraoptymizm, raczej kolejny krok na przemyślanej drodze do budowania swojej Skąd wiara, że klienci będą chcieli aż tak się zaangażować w budowanie marki? Testem był występ w „Dzień dobry TVN”, po którym zrozumieliśmy, jak duży jest potencjał, nośność tego pomysłu. Polki, które zobaczyły nasz produkt w telewizji – od razu pokochały projektowanie. Nasi fani są bardzo mocno zaangażowani w współtworzenie oferty marki. Na przykład, myśląc o modelach na wiosnę, zrobiliśmy 4 prototypy i wykorzystujemy do ich oceny naszych fanów na FB oraz osoby, które otrzymują od nas newsletter. Dwa najlepsze zostaną wprowadzone, reszta odpadnie. To klient tworzy nasz produkt i chcemy, aby finalnie miał wpływ na to, co znajduje się w ofercie. Tego typu akcje bardzo nam się sprawdzają. Na pewno będziemy je powtarzać. Bo to buduje naszą markę z jasnym komunikatem: „My nie jesteśmy projektantami, designerami. To wy, nasi klienci, jesteście od podejmowania decyzji, co będzie modne”. Chcemy być całkowicie spójni z naszą filozofią tworzenia marki przez klienta, dlatego raz na pół roku sprawdzamy, które modele są najbardziej klikalne i te, które mają najsłabsze wyniki, są usuwane z aplikacji – nie ma sensu ich trzymać. Zależy nam, żeby tożsamość naszej firmy kojarzona była z wolnością. Na naszych butach nie ma logotypów. Nad tym, aby buty były charakterystyczne, pracujemy w inny sposób. Chcemy, aby grały kolorem – i to jest nasz znak A ten sklep stacjonarny – po co on wam? Wasza grupa docelowa jest w internecie. Model e-sklepu dobrze się sprawdził, więc skąd potrzeba bycia w realu? Początkowo nikt z nas nie zakładał, że kiedykolwiek będzie nas stać na sklep stacjonarny. Internet – to miał być główny napęd! Ale taki sklep ma sens w naszym biznesie. Było dużo zapytań, gdzie można buty zobaczyć, przymierzyć, dotknąć. Kanał offline’owy nadal będzie bardzo ważny. Proszę zajrzeć na targi Mustache (niezależnych młodych projektantów), zawsze są tam tłumy, wszystkie pokolenia. Ludzie traktują je jak event, wydarzenie, na którym trzeba się odhaczyć. Bardzo ważny jest tutaj element społeczny, socialny. Chodzimy tam, gdzie jest towarzystwo, do którego należymy, albo chcemy należeć. Dlatego sklepy stacjonarne nadal będą istnieć. To nie przeszkadza wierzyć mi w internet, w miłość Polek do projektowania. Zresztą nasz sklep nie jest zwyczajny – to raczej połączenie showroomu sami do końca nawet nie wiemy z czym. Na 10 sprzedanych par w sklepie stacjonarnym, 8 zostaje tutaj zaprojektowanych. Panie przychodzą i kiedy zobaczą, jakie są możliwości, chcą projektować swoje indywidualne buty. Mówią np: „Chcę takie, jak te po prawej, ale z innym wykończeniem, z inną nitką, z innymi dodatkami”. Te klientki, które były już na stronie, proszą najczęściej o poradę, wsparcie w doborze fasonów i kolorów. Potrzebują potwierdzenia, że ich pierwotny, samodzielny wybór był bardzo dobry i buty będą piękne. Właśnie o to nam chodziło i to działa! W jaki sposób budujecie relacje z klientami? Wiadomo, że każdy zadowolony klient przyprowadzi kolejnego, co wywołuje efekt kuli śniegowej. Bardzo nam się sprawdza marketing szeptany. Zdarza się, że jedna osoba zamówi sobie u nas buty, a cały dział w jej pracy czeka na to, co przyjdzie. Kiedy okazuje się, że buty są fajne, wygodne, to później całe biuro zamawia. Mamy system rekomendacji, który jest dwuskładnikowy: przy zakupie 4. pary klient dostaje 5 proc. zniżki. Za każdą kolejną parę znów punkcik i tym sposobem może dobić do 20 proc. zniżki. Dożywotnio! Bardzo ważne są rekomendacje! Jeżeli nowy klient podczas składania zamówienia wpisze numer telefonu osoby polecającej – ta za każde polecenie otrzymuje 5 proc. zniżki. W ten sposób „ambasador” może dobić nawet do 100 proc. jednorazowej Dlaczego numer telefonu, a nie e-mail, który na ogół jest przydatniejszy? Bo numer telefonu osoby, która ci nas poleciła, zwykle jest zapisany w twoim telefonie. Z e-mailem zawsze jest problem – podać prywatny czy służbowy? A telefon zazwyczaj ludzie mają jeden i w tego typu momentach podają swój prywatny. Ten system bardzo nam się Jak się reklamujecie? Z jakich narzędzi marketingowych korzystacie najczęściej? Na początku nie mieliśmy budżetu na reklamę i korzystaliśmy głównie z fan page’a na Facebooku, marketingu szeptanego, a nieco później zaczęliśmy wykorzystywać e-mail marketing i wysyłać newsletter do klientów z naszej bazy, bo nie było to zbyt drogie. W momencie, gdy otrzymaliśmy budżet, zaczęliśmy się bawić w SEM i SEO. Okazało się jednak, że gdy produktu nie opiera się tylko i wyłącznie na atrakcyjnej cenie (czytaj, nie jesteś portalem wyprzedażowym), najważniejsza jest świadomość marki. Gdy nie ma kampanii wprowadzącej markę na rynek, bardzo trudno promować ją w internecie. Gdy nie ma świadomości marki i rozpoznawalnego logotypu, zrobienie kampanii banerowej mija się z celem. Klikalność tego typu działań jest bardzo niska, bo nikt marki nie kojarzy. Postawiliśmy na budowanie marki działaniami PR-owym i wspomaganie tego działaniami marketingowymi. Od jakiegoś czasu pracujemy na kampaniach adWord i display. Stawiamy także na remarketing, czyli komunikat do osób, które weszły na naszą stronę, ale nic nie kupiły. Wtedy na innych portalach, które odwiedzają, pojawiają im się nasze banery. W przypadku gdy zamówienie jest w koszyku, ale nie zostało złożone, wysyłamy e-maila z linkiem projektu i zachętą do ukończenia zamówienia. Taki model dobrze działa. Krótko mówiąc, stawiamy na budowanie zasięgu PR-em, a dopiero osoby skomunikowane z marką spotykają się z naszymi działaniami A blogi modowe? W przypadku każdego małego biznesu najważniejsze jest, czy klient jest w stanie już dzisiaj, teraz, zaraz zostawić właścicielowi pieniądze. Wydane pieniądze mają przyprowadzić kolejne i to też teraz, a nie w przyszłości. Zdarza nam się zapraszać do współpracy znane osoby, ale muszą być spełnione konkretne warunki. Zależy nam, aby każda osoba z nami współpracująca była całkowicie spójna z przekazem naszej marki – barwna, kolorowa. Z kolei wszystkie działania muszą być skierowane do naszej grupy docelowej, tej, która u nas kupuje. Ostatnio współpracowaliśmy z Basią Kurdej-Szatan, co zostało bardzo dobrze odebrane. Informacja, że Basia sama zaprojektowała sobie kolorowe sztyblety, pojawiła się nawet na pierwszej stronie Onetu. Na otwarciu butiku był u nas Marek Raczkowski – na okładce „Przekroju” wystąpił w butach własnego projektu. Nasi klienci, głównie kobiety 30+ ze średnich i największych miast Polski, kojarzą te osoby, czytają Onet i popularne tytuły prasowe. Po tym wprowadzeniu odpowiem na pytanie: owszem, zdarzało nam się współpracować z blogerkami, ale efekty nie okazały się zadowalające. Czytelniczki blogów modowych to osoby, które będą kupować u nas za około 5 lat. Zasięg udało się nam zbudować, ruch na stronie był naprawdę duży, ale w żaden sposób nie przełożyło się to na wzrost sprzedaży. Toteż, chociaż wydawałoby się to naturalnym wyborem, raczej nie zabiegamy o względy blogerów. To nam się po prostu nie przekłada na szybką, realną Na co trzeba zwrócić uwagę, oddając klientowi możliwość współtworzenia produktu? W przypadku produktów projektowanych za pośrednictwem strony internetowej bardzo ważna jest korelacja wyobraźni klienta z tym, co widzi na ekranie komputera. Inaczej istnieje duże ryzyko, że projektowanie zostanie tylko zabawą; w najgorszym przypadku wraz z odbiorem zamówionego produktu pojawi się rozczarowanie i klient porzuci markę. Nasza pierwsza wersja aplikacji do projektowania przypominała komiks. But, który widział klient, był po prostu rysunkiem i trzeba było mieć dużą wyobraźnię, żeby zobaczyć w tym rysunku finalny produkt fun in design. Dotyczyło to zarówno kształtu prezentowanych modeli butów, jak i dobieranych kolorów skór. Aktualna wersja aplikacji umożliwia zobaczenie kształtu buta już na etapie jego projektowania. Poprawiliśmy zarówno kreskę, jak i tekstury – kolory i desenie wybieranych skór. Dodaliśmy drugi rzut tak, żeby klient mógł zobaczyć projekt swojego buta również od tyłu. Dzięki temu zabiegowi odnotowaliśmy znaczący wzrost poziomu składanych zamówień. Teraz kończymy prace nad trzecią wersją aplikacji. Postawiliśmy sobie jasny cel: projekt oglądany przez klienta ma wyglądać dokładnie tak, jak prawdziwe, produkowane przez nas buty. Najmocniejszą stroną nowej aplikacji będzie dokładność prezentacji rodzajów i kolorów skór i to, że będzie w formacie 3D. But będzie widoczny z każdej strony. Podsumowując: najważniejsze jest rzetelne spełnienie obietnicy danej Jaki potencjał w Polsce mają marki, które są współtworzone lub tworzone przez klientów? I dlaczego ludzie lubią się w takie produkty angażować? Wydaje mi się, że bardzo duży, szczególnie w branży modowej. Po okresie zachwytu zachodnimi sieciówkami pojawiło się zapotrzebowanie na unikatowość, indywidualizm. W ostatnich latach niczym grzyby po deszczu wyrosły różne przedsięwzięcia odzieżowe. Osoby, które mimo chęci nie mogą sobie pozwolić na stworzenie własnej marki, coraz chętniej angażują się w życie takich projektów. Dotyczy to zarówno świata rzeczywistego, jak i social mediów. One pragną być ambasadorami marki i wpływać na ofertę produktową. Tak jak już wspomniałem, przygotowując się do sezonu wiosennego, zapytaliśmy naszych klientów i fanów, które z zaprezentowanych prototypów najchętniej widzieliby w naszej ofercie. Odzew z ich strony był większy, niż się spodziewaliśmy. Dlaczego ludzie lubią się w takie rzeczy angażować? Bo chcą mieć realny wpływ na rzeczywistość wokół nich. Na rynku pracy okrzepło pokolenie Y, które granicę pomiędzy życiem prywatnym a zawodowym przesunęło zdecydowanie na korzyść tego pierwszego. Poświęcają coraz więcej czasu na realizację własnych pasji, pielęgnowanie indywidualizmu. Coraz więcej takich osób angażuje się w różne przedsięwzięcia. Tworzą własne projekty, albo wspierają te, które lubią najbardziej. Bardzo dziękuję za inspirującą Z WYDANIA DRUKOWANEGOKarolina Liberka